sobota, 5 grudnia 2009

Projekt "Top"

No więc streszczę się z racji zakończenia pierwszej dekady XXI wieku (tak niby się nie skończyła ale tutaj to ja decyduje). Przeprowadzam pewien projekt który polega na zebraniu najlepszych z najlepszych i utworzenia w poszczególnych kategoriach rankingach the best of. Sposób nominacji jest zawiły i całkowicie subiektywny więc cudów nie oczekujcie. Kategorie wrzucę trochę później.

niedziela, 29 listopada 2009

Recenzyja "Black Lagoon"


Nigdy jakoś mnie do anime specjalne nie pociągało. Sytuacja ta uległa zmianie po obejrzeniu przeze mnie zachwalanego wszem i wobec Ghost in the Shell. Moja ocena po pobieraniu szczęki z podłogi była dość zwięzła: "WOW!". Następnie nasunęło mi się pytanie czy nie ma takich interesujących i przyjemnych filmów więcej. Po 32 sekundach z Google byłem w trakcie oglądania pierwszego sezonu telewizyjnej wersji GITS. Pod dwóch sezonach, filmie telewizyjnym oraz drugim filmie kinowym nadal odczuwałem nie dosyt. Jednak po przypomnieniu sobie wielkich męk w czasie oglądania Dragon Ball stwierdziłem że w ciemno niczego więcej nie obejrzę. I tak trafiłem przez przypadek na /k/ gdzie wśród masy spamu i redneckich opowieści znalazłem grafikę z wypisanymi anime z wdzięcznym podpisem "/k/ approved" tam też trafiłem na "Black Lagoon". No ale ad rem.
Słowem wstępu do właściwej recenzji fabuła. Otóż na wstępie otrzymujemy stary radziecki kuter torpedowy z załogą w składzie: Dutch wielkiego murzyna będącego właścicielem kutra i firmy kurierskiej Black Lagoon (fajny kurier co torpedowcem pływa), Bennego pacyfistę speca komputerowego, Revy czyli kobietę po przejściach czerpiącą z tych przejść jakąś dziwną satysfakcje i Rocka głównego bohatera którego poznajemy jako zakładnika Black Lagoon Company a który w wyniku pewnych rozwiązań fabularnych zostaje pełnoprawnym członkiem firm.
Anime jakie jest każdy widzi. Pewnych elementów świata wielkich oczu i napierdalanki nie da się ominąć. O tym należny pamiętać oglądając ten serial. Dlatego też pomimo wielkiego realizmu nadal mamy sceny które powodują że siedząc przed ekranem zadajemy sobie pytanie "Co to kurwa było?" po czym wybuchamy śmiechem. Pomijając te sytuacje cały serial jest bardzo realistyczny. Momentami śmieszny momentami mroczny ciągle jednak realistyczny. Do tego stopnia że słychać upadające łuski co się notabene niezwykle chwali. Cholera do czego by tu się przyczepić? Odnoszę wrażenie że tracę trochę składnie gdy chce coś pochwalić. Wejściówka? Nie, bo jest mega super-awsome. Po prostu świetne połączenie audio i wideo. Postacie? Tak owszem zalatują mangą ale czego oczekujemy. Wszystkie można nazwać głębokimi i świetnie nakreślonymi. Momentami są trochę przerysowane ale wciąż w granicy dobrego smaku. Fabuła jest rodem z dobrej sensacji. Dialogi świetne i oddające emocje bohaterów. Świat zbudowano genialnie. Akcja rozgrywa sie w fikcyjnym mieście Roanapur w Tajlandi. Mamy tu wszystko czego do ładnej rozpierduchy potrzeba. Narkotyki, ruska mafie, triadę, makaroniarzy, kartele, skorumpowaną policje, chcących się wzbogacić wolnych strzelców i nieudaczników oraz Kościół Przemocy. Całość uzupełniona jest przez mgłę tajemnicy spowijającą głównych bohaterów. Ogólne i generalnie polecam! (użyłem wykrzyknika to naprawdę jest git kawał filmu)

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wciąż trzymam sie steru.

Blogasek żyje have no fear. Ostatnio tylko mam troszkę zapieprzyk mały a w dodatku dorwałem oba sezony "Black Lagoon" co w połączeniu z oboma sezonami "Ghost in the shell" daje mieszankę iście wybuchową, a na pewno już czaso-zakrzywiająco-pochałaniajacą. Dlatego w najbliższym czasie spodziewajcie się trzech kipiących entuzjazmem i zachwytem recenzji. Nie wiem czy blogasek to zniesie i nie dokona auto destrukcji ale spróbuje :)

sobota, 17 października 2009

O w miejscu staniu.

Na wstępie napiszę wprost, z tytułami mam zawsze problem wiec przepraszam was najmocniej czytelnicy że zawsze takie słabe one są. No ale do rzeczy.

Ostatnio uświadomiłem sobie ze stoję w miejscu. Tak sie złożyło że studiuję w rodzinnym mieście więc siłą rzeczy mieszkam z rodzicami. Wszystkim znajomym którzy wyrwali się na studia poza miastem (w znakomitej większości) staram się zetrzeć ten prześmiewczy uśmieszek z twarzy tekstem pt: "Ale moja lodówka jest pełna". Kogo ja próbuje oszukać? To nawet nie jest moja lodówka. Korzystam jak najgorszy sęp z krwawizny moich szanownych rodziców, którzy doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Ciągle mają pretensje, oczywiście najbardziej klasyczną "Czemu się nie uczysz?!". No tak, przepisanie, przeredagowanie i nauczenie się notatki to nie jest nauka to tylko takie coś. Wszyscy wiedzą że z notatek się nie uczy, a one same powstają tylko dlatego żeby się na wykładach nie nudzić. Najnormalniej na świecie mam dość mieszkania z rodzicami pod jednym dachem. Teoretycznie jestem już dorosły. Naprawdę to miłe że dla mamusi zawsze pozostaje się tym małym milutkim chłopczykiem, ale bez przesady.

Pozwolę sobie swoje doświadczenia odnieść do ogół ludzkości. Owszem jestem megalomanem ale do rzeczy. Ongiś gdy byliśmy dziećmi traktowaliśmy naszych rodziców jak bóstwa, nieskończenie mądre istoty i ufaliśmy im bezgranicznie. Niestety zaczęliśmy dorastać i okazało się że nic nie jest czarno białe. Zapewnienia naszych rodziców, że jak wsadzi się rękę do wrzątku to się sparzy przestały być takie oczywiste jasne i pełne przekazu. Zaczęliśmy podejrzewać ze może to być nieprawda, może trzeba się przekonać na własnej skórze. To całkowicie naturalne że rodzice chcą chronić swoje potomstwo przekazując im całą swoją wiedzę w jak najlepszej wierze. Ale każdy człowiek jest zbyt ciekawy świata (a przynajmniej powinien być) aby uznać te nauki za wystarczające. Łapiemy się na tym że chcemy sprawdzić organoleptycznie czy wrzątek parzy. I tu na szczęście pojawia się Darwin i jego ewolucja która jednak spowodowała to że jesteśmy pomni nauk innych i nie wsadzimy całej łapy do wrzątku, tylko palec. Owszem sparzymy się ale własnym doświadczeniem będziemy wiedzieć że wrzątek parzy, nie tylko przez nauki starczych.

Dlatego też jestem rozczarowany tym że ugrzązłem w tym samym miejscu w którym spędziłem 19 lat życia. Otacza mnie to samo, nic nie jest nowe a ja sam... cóż jest ze mną coraz gorzej. Pozbawiony nowych bodźców popadam w stagnację i apatię. Próby przełamania tego stanu przypominają stany depresyjno maniakalne. Jakby w mojej diecie brakowało jeszcze wiaderka Prozacu (który ponoć jest nieskuteczny). Wniosek z tego nasuwa się taki że muszę wyrwać z mojego kochanego miasta i stawić czoła światu. No bo cóż lepiej teraz sparzyć palec niż za kilka ładnych lat. No i wiadomość z ostatniej chwili: "Denzel Washington, który najprawdopodobniej wcieli się w rolę Baracka Obamy, w mającym powstać filmie biograficznym o obecnym prezydencie USA, otrzymał za tę kreację Oscara. " Tym jakże miłym akcentem żegnam was na dziś drodzy czytelnicy.

środa, 14 października 2009

Czemuż to milczę? Czemuż?!

Witajcie moi mili to znowu ja po drobnej przerwie. Tak wciąż żyję. Niestety. Przyznać muszę że zaniedbałem odrobinkę swoje internetowe poletko ale przyszedł czas napisać coś znowu i spróbować przelać odrobinę mojego skrzywienia psychicznego na was drodzy czytelnicy.

Usprawiedliwię się najpierw z mego zamilknięcia. Od 1 piździernika począłem uczęszczać na studia, ja na studia nie studia na mnie, żeby to jasne było. Tak więc troche czasu mi zżera dotarcie na uczelnię i z powrotem. Nie mówiąc już o nieudolnych próbach uporządkowania notatek, ten kto poznał moje pismo wie o czym pisze. A także czytanie. Fromm i Machiaveli strasznie pochłaniają czas. No ale do rzeczy:

Był już króciutki i jakże uroczy tekścik o tatuażach. Spostrzegłem jednak że jak to ujął pan Sapkowski w Wiedźminie (niezwykle poetycko i w ogóle debeściacko w pizdę) "Pomyliłem gwiazdy z ich odbiciem w wodzie" (albo stawie chuj to wie sagi jakoś nie trawię i nie otaczam kultem). No to zaszpanowałem oczytaniem i enteligencją. Olśniło mnie i wreszczie wiem co wyprawiają ludzie. Okaleczają się aby być indywidualnym. Zupełnie tak jakby tipsy, dziary, kolczyki i dziury w uszach były projektowane przez tybetańskich mnichów którzy po każdym dziele popełniają rytualne nadzianie się na szczyt Kilimandżaro. Dany osobnik barbarzyński wybiera sobie ozdubeczkę z katalogu który przejrzały przed nim dziesiątki ludzi a setki zapewne zrobią to po nim wybiera oczywiście najbardziej wieśniacki wzór (czytaj najmodniejszy i najpopularniejszy) i jest w głębokim kurwa szoku że inni też takie coś mają tylko nie na nadgarstku tylko na łopatce ( do piasku). Dlatego też optuje za następującą rzeczą. Pozbądźmy się twarzy. Po prostu idźmy do chirurga i poprośmy o zdarcie za naszej twarzyczki. Tak to będzie awsome. A jakie oryginalne? Ile osób zdecyduje się na ten ból, niewygody i nieprzyjemności?

Dlatego też pamiętajcie. Jeśli za kilka miesięcy albo za rok na naszych ulicach pojawią się ludzie szpanujący mięśniami mimicznym to pamiętajcie to bym mój pomysł i to ja jestem nowym kowalem mody barbarzyńskiej. Tak... Wtedy dodam do liczniczka bez kozery 25%. A dlaczego nie? Za niedługo te bandy skretyniałych masowych barbarzyńców uwierzą że seppuku jest świetnym sposobem spędzenia wolnego czasu. A wybranie mnie na dożywotnego furera to najzajebistszy pomysł ostatniego dziesięciolecia. A wtedy koniec będzie bliski. Tym jakże optymistycznym akcentem żegnam was na dzisiaj to wracam do notatek z historii ustroju Polski.

niedziela, 20 września 2009

Homo Barbarius

Dobra muszę to napisać, wersja "dojrzała" powoli rośnie, muszę jeszcze lektury po uzupełniać bo strzelać z fragmentów to nie ładnie.

Rzucam teraz wyzwanie Tischnerowi. Homo sovieticus umarł. Został ewolucyjnie wyparty przez Homo Barbarius. Człowiek sowiecki zastąpiony człowiekiem barbarzyńskim. Z deszczu pod rynnę. Najnormalniejszym pytaniem w tym monecie było by: "Kim jest człowiek barbarzyński?", ale ja znaczne od tego gdzie go zobaczyłem. Jak każdy przedstawiciel polskiej młodzieży przynajmniej raz musiałem znaleźć się na zakrapianej alkoholem imprezie, całkiem miło wspominał bym ten imprezowy "alkoholowo-nikotynowy opar" delikatnie przesłaniający mroczną wizje przyszłości która towarzyszy mi od kilku miesięcy, gdyby nie pewna rozmowa której byłem świadkiem. Przytoczę ją teraz.

"-Te, słuchaj no. - zaczął ten bardziej kompetentny- Jak to jest... Od kiedy liczysz związek z dziewczyną?
-A nie myślałem o tym... Wiesz wydaje mi się...-tu zapytany odpalił papierosa- Te kurwa nie mam pojęcia!
-No bo tak kurwa niezbyt wiem właśnie...- ciągnął wątek pytający
Jego rozmówca zaciągnął się kilka razy petem łyknął zdrowo z butelki domowego winiacza z dodatkiem "mocnych" promili zwanego w okolicy "mózgozjebem" i po długiej, głębokiej chwili namysłu odpowiedział.
-A no związek to się chyba od pierwszego jebania liczy.
Mówiąc wprost bezczelnie przysłuchiwałem się tej rozmowie i byłem święcie przekonany że mój kolega który rozpoczął ten temat zaoponuje. Ten jednak zastanowił się i odpowiedział.
-Tak, chyba tak."

Przyznam że zamurowało mnie wtedy. Ludzie, on pytał o związek! Nie o całkowicie normalną dla mojego pokolenia mizoginiczna zasadę "FANTA". Nie pytał się kiedy może uznać blacharę za zaliczoną. On się pytał o związek. Tak całkowicie rozumiem że romantyzm umarł, nad czym wielce ubolewam, rozumiem że czasy w których przyszło nam żyć nie sprzyjają miłości czy innym pozytywnym uczuciom, ale uznać że związek zaczyna się gdy tylko pozwolimy naszemu ID przejąć kontrolą nad naszym ego i superego to mocna przesada. Analizowałem ten problem i uznałem że oto me oczy ujrzały nowy gatunek człowieka: homo barbarius.

Czym jest homo barbarius? Według mojej analizy: Człowiek barbarzyński żyje w stadzie, w plemieniu. Jako substytut grupy pierwotnej traktuje subkulturę. Jest blokersem, skejtem, emo, metalem, punkiem... Może się nawet uważać za intelektualistę, ale zawsze ucieka do zbiorowości, do swojego plemienia. Pogardza wszelką sztuka, odrzuca ją nie z racjonalnego powodu jakim jest brak czasu na jej kontemplowanie ale z powodu nie chęci do wszystkiego co inne i niezrozumiałe. Widać to w fakcie mono tematyki muzycznej. Słucha tylko jednego gatunku i to rzadko kiedy w wykonaniu więcej niż dwóch w porywach trzech grup. Nie czyta. Absolutnie odrzuca słowo pisane, tak jakby było ono efektem uczonym wynalezienia komórki (o dziwo z esemesów korzysta). Jeśli rusza już książkę to albo jest to "prawdziwy i jedyny obraz życia ziomków z ulicy" albo prosta jak konstrukcja cepa fantastyka gdzie największą łamigłówką jest to że bohater X przemieszcza się z punktu Y do punku Z. W wersji dla zaawansowanych transportuje między tymi punktami przedmiot O. Często jednak nie daje sobie rady z tak abstrakcyjnym wyobrażeniem i sięga po różne używki aby poszerzyć swoje horyzonty. Z używek korzysta możliwie jak najczęściej i dzieli się w swojej lokalnej społeczności niezależnie od przynależności subkulturowej na kupujących (kasta niższa) czyli "Wóli" i sprzedających (kasta kapłanów dostępujących widzeń z "Bogami") czyli "Deali". Przy czym w całej społeczności wiadome jest że nie trzeba specjalnych predyspozycji aby z kasty niższej przesunąć się w wyższą wystarczy tylko odpowiednio wykonany telefon i odrobina chęci, ale tej człowiek barbarzyński nie posiada. Całe życie mima mu na nie mocy. Pierwszy w miarę dokładny opis człowieka barbarzyńskiego usłyszałem w utworze Myslovitz pt: "Chłopcy". Tam jednak barbarzyńcy interesowali się przynajmniej filmami. W chwili obecnej homo barbarius może w ramach kontaktu ze światem obejrzeć filmik na YT i z debilnym śmiechem stwierdzić że jest "Hardcorem!" i "Daj kamienia!".
Barbarius planuje sie wyrwać z szarej rzeczywistości "polskiej biedy". Sądzi że uda mu się rozwinąć talent, wyrymować drogę na szczyt. Ma nadzieję na prace która przyniesie mu realne korzyści i "Wtedy się stąd wyrwę, pojadę gdzieś, do Holandii i się upale jak dzika świnia!". Jest to zaskakujące bo pomimo posiadania motywacji barbarzyńcy nie rozwijają się. Stoi w miejscu w najlepszym razie tupta w kółko. Jego bunt jest od samego początku skazany na porażkę bo nie chce opuścić swojego plemienia. Bunt utwierdza jego pozycje w grupie czasem pozwala mu na awans na człowieka zaufanego który zawsze dostanie coś w "kombo" bo przecież to swój zią! Zyskuje "szacunek" (co to kurwa jest? Może mi ktoś to narysować?!) za całkowicie nie udaną i rozpaczliwą próbę opuszczenia grupy. Tupta w kółko (jak ja w tym teście zaczynam, więc idźmy dalej).
Naturalnie ma wiele cech wspólnych z człowiekiem sowieckim. Też ucieka od wolności od swojego "ja" ale robi to zupełnie inaczej niż sovieticus. Protoplasta barbariusa chciał mieć godność, dążył do niej nawet przez wyparcie się swojego indywidualizmu. Barbarzyńca stara się ukazać zachowanie swojej niezależności i indywidualności równocześnie pozbywając się godności i wolności. Pozbywa się na raz wolności, własnego ja, godności i oryginalności na rzecz grupy. Na rzecz ludzi wśród których brak samu, gustu i własnej oceny sytuacji jest niczym błogosławieństwo, dar niebios. A wszystko to w imię zachowania oryginalności.

Zbiorowość barbarzyńców nie odczuwa, jest wyprana z uczuć, ma pragnienia, ciągotki. Uczucia się nie liczą nie istnieją dla barbarzyńców. Poza jednym. Nienawiścią. Jednak zbyt często mylą prawdziwą platoniczna nienawiść z złością i poza badassa z któregoś z kultowych raperskich teledysków. Często pragnienie bycia tym złym, niedobrym jest tak potężne że zamienia się w bezsilność która w połączeniu z fałszywym przekonaniem własnej wartości i zatraceniem własnego "ja" staje się bezmyślnością i nie uzasadnioną przemocą kierowana we wszystko co człowieka otacza.

Tak po krótce wyglada człowiek barbarzyński pozwolę sobie wrzucić to jeszcze kilka jego cech.

Homo barbarius:
  • człowiek koniecznie pragnący stać się członkiem społeczności, subkultury,
  • dla jego postawy charakterystyczna jest ucieczka od wolności, odpowiedzialności i myślenia,
  • wypranie z uczuć, niezdolność do jakichkolwiek uczuć wyższych,
  • agresja wobec słabszych, uniżoność wobec silniejszych,
  • niechęć do samodzielnego myślenia oraz działania,
  • nadużywanie wszelkiego rodzaju używek,
  • odrzucenie intelektu,
  • pozbawiony indywidualności,
  • przytłoczony bezcelowością własnych działań,
  • zamknięty na wszystko co nieznane,
  • bezsilny.

sobota, 19 września 2009

Spokojnie to tylko rozgrzewka.

Jako że muszę jakoś zarobić na życie (czyt. picie) pisze za drobna opłatę wypracowania. Ma się w końcu wykształcenie "chumanistyczne". Więc notka ta powstaje w wyniku rozgrzewki klawiatury.
Otóż poruszę dziś sprawę która od pewnego czasu mnie nurtuje. Tatuaże... Każdy chce mieć teraz "dziare". Takie jest przynajmniej moje spostrzeżenie. Ludzie podniecają się artyzmem i estetyką barwionej pigmentem blizny. Co chcą osiągnąć przez pieprznięcie sobie jakiegoś znaczka na ciele? Poczuć sie jak dobry rasowy pies z dobrej renomowanej hodowli? Jak więzień KL? Czy sięgając dalej w historię jak wojownik "ozdabiający" swe ciało symbolami zwycięstw? Cóż do grupy motywatorów należy to ostatnie, jednakże należy pamiętać że dawniej wojny kończyły się brakiem kończyn i uroczymi bliznami. Wtedy takie wątpliwe ozdoby miały jakikolwiek sens bo faktycznie jakieś braki kosmetyczne maskowały.
Może też jest to zerwanie z okowami chrześcijaństwa? W końcu papież Hadrian I zakazał praktyki tatuażu jako zwyczaju pogańskiego. Przez większość cały XIX w. i większość XX tatuaż był domeną grup przestępczych i środowisk więziennych. Przecież określenie "dziara" nie zostało by wykute przez samozwańczego mistrza tatuażu jako określenie swojego dziecka, prawda? Podczas IIWŚ wraz z hitlerowskim pierdolnięciem na temat wojowniczości rasy aryjskiej zaczęto stosować w szpitalach SS tatuowanie medyczne, pod prawą pachą tatuowano leczonym tam żołnierzom grupę krwi (czcionką gotycką naturalnie) w celu jak najszybszego podania odpowiedniej krwi w razie pojawienia się tak cennego żołnierza ranionego w lazarecie.
Wniosek jest z tego taki że tatuaże zawdzięczamy kryminalistą, mordercą, ludobójcą, poganom, barbarzyńcom, SS-manom i wszelkiemu różnemu elementowi. Brawo "ozdabiajcie" się dalej ludzie barbarzyńscy to tylko ułatwia mi pracę.

piątek, 11 września 2009

"Anioły i Demony" czyli ale "To Boli"

Zrobiłem sobie krzywdę, naprawdę, do tej pory mam wrażenie potarganego sensu przyczynowo skutkowego. A dlaczego? A dlatego ze byłem na tyle głupi by obejrzeć najnowsze dzieło Rona Hovarda na trzeźwo. Usprawiedliwiam się tym że jego poprzednie dzieło (nie to nie jest sarkazm) "Frost/Nixon" bardzo mi się podobało i zrobiło na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. No ale wróćmy do tego gniota.

Fabuła... Istna tragedia, ale po kolei. Watykan, umiera papież więc zgodnie z zwyczajem zwołuje się konklawe, w między czasie w CERN ktoś kradnie pojemniczek z antymaterią. Na kilka godzin przed rozpoczęciem konklawe ktoś porywa czterech najpoważniejszych kandydatów na stolice Piotrową i grozi ich zgładzeniem i zniszczeniem Watykanu przy pomocy antymaterii. Spanikowany Watykan wzywa na pomoc Roberta Langdona i w tym momencie fabuła staje się nie do zniesienia. Naturalnie musi być super-bad-ass-Don-Brown-mega-monster killer (potrafiący strzelić overkilla z pustej Zastavy [nie pytajcie!]). Pomijam już fakt że koleś pomimo bezpośredniego postrzału zdejmuje szybkim dubletem dwóch policjantów po czym bad-assowsko opatruje się sam... Pokażcie mi kogoś kto patrzy na przestrzelinę powstałą w wyniku penetracji pocisku 9mm ze stoickim spokojem a ja pokażę wam uczciwego polityka. Jako że za całym spiskiem stoją iluminaci bad-ass killer robi wszystko za pieniądze i pomimo tego, że siedzi w środku Watykanu jest przekonany o tym że uda mu się uciec przed eksplozją która zniszczy cały Watykan i przyległości... Bardzo kurwa oświecone. Cały spisek oświeconych jest tak karkołomny i ryzykowny że żaden katolik nie odważył by się go przeprowadzić z nadzieja bo Bóg pomoże, bo nawet jego interwencja mogła by nie wystarczyć. Ale oświeceni Iluminaci naturalnie się na to odważą... Logika, tego w filmie też nie uświadczymy. Realizacja pomimo niebotycznego budżetu również pozostawia wiele do życzenia. kto sądzi że ciekawym ujęciem będzie zbliżenie na światło samochodu? Przecież to zupełnie bez sensu! Co oni sobie myśleli? Że osiągną symbolikę pokazywania świateł stopu/mijania Lanci? No szanujmy się. Film jest strata czasu, nie trzyma nawet w napięciu. Jest mdły i najnormalniej w świecie zły. Zdecydowanie nie polecam.

środa, 9 września 2009

Jeszcze mi się nie odechciało.

Tak wiem miesiąc ciszy, przepraszam najmocniej, ale zacząłem też z okazji tego bloga pewien projekcik który niebezpiecznie urósł i troszkę mi to zajęło. Kiedyś się tu pokaże. Może... W każdym razie do tego akurat wpisu skłoniło mnie jedno mianowicie: Dokąd zmierza ludzkość? Pytanie samo w sobie trochę zbyt szerokie. Ale jeśli zaczniemy od tego dlaczego postawiłem sobie to pytanie sprawy troszkę się wyprostują. Korzystając z ostatniego miesiąca wakacji (tu cytat z trenera Gmocha: "He! He! He!") przeglądałem nieskończone (ponoć) zasoby internetu. Z ciekawości czy aby nie robię czegoś źle wpadłem na kilka blogów. To co zobaczyłem przeraziło mnie. Otóż młodzież, a szczególnie ta mieniąca się "bohemą" (czy jak ich tam zwał) uważa że artyzm osiągnie się przez odmianę przez przypadki słowa "gówno" inteligenci, bądź przeintelektualizowani kretyni używają łacińskiej nazwy. W końcu Quicquid Latine dictum sit, altum videtur "Cokolwiek powiesz po łacinie brzmi mądrze." Tak, przyznaje nienawidzę świata więc powinienem sprzyjać tej rzeszy nihilistów, ale szanujmy się. Ja nienawidzę świata z prostego i błahego powodu: świat mi nie odpowiada, co nie oznacza że nie umiem czerpać radości z życia. Carpe diem* nie jest mi wcale obce.

A całej blogowej samozwańczej śmietance intelektualnej świat kojarzy się z kolorami gówna, z brzydotą, nihilizmem i śmiercią. Nie chcę być nie uprzejmy ale do jasnej cholery poprzednie generacje bohemy upijały się do nieprzytomności absyntem! A jeśli już koniecznie musieli się pociąć to nie dlatego że "nikt ich nie rozumiał" tylko dlatego że oni sami zbyt dobrze zrozumieli świat i stwierdzili że nie ma tu dla nich miejsca. Nasz nowy "kwiat" młodzieży to banda idiotów przekonanych że znaleźli środek ekspresji swojego niezadowolenia. Ich niezadowolenie jest jednak mdłe i bardziej zalatuje degrengoladą przedwojennej europy na zgliszczach której wyrosły wielkie totalitaryzmy niż rewolucje lata 80 i 90 gdzie intelektualiści poprowadzili do wolności całe narody. Raczej trudno wyobrazić sobie KOR zachęcający robotników do walki hasłem: "Gówno!" albo Kartę 77 zaczynającą swój list do studentów hasłem: "Hovno!" (aczkolwiek do studentów medycyny zatytułowano by: "Stercum!" jako wyraz intelektualizacji). Ostatnimi rewolucjonistami którym te słowa całkowicie pasowały byli gwardziści Napoleona I pod Waterloo, gdzie na prośbę o złożenie broni odpowiedzieli: "Merde!" (co mam nadzieje drodzy czytelnicy potraficie już sami przetłumaczyć). Dlatego też jeśli przyszłość tego narodu i zapewne świata, jako że treści te znajduje w najbardziej zglobalizowanym tworze ludzkości- internecie, uważa że nie czeka nas nic lepszego niż bliższa bądź dalsza zagład (gówniana a jakże) i powszechny nihilizm, bez kozery dodaje 1% do mojego wielkiego odliczania. Może cała ta blogowa młodzież sądzi że ma wyższe cele, ale to nie prawda. Ich działania obecnie i zapewne też w przyszłości zbliżają świat tylko do jednego: totalnej destrukcji. Tym miłym akcentem zakończę dzisiejsze dywagacje i niezorientowanym przypomnę: World destruction in progress 8%...

*Naturalnie ja również jestem przeintelektualizowanym kretynem, a jakże!

czwartek, 6 sierpnia 2009

"Harry Potter i Książę półkrwi" vel. "Barry Porter i księciunio pół litra"


Jako że posty obyczajowo-(de)moralizujący jest w drodze i ma całkiem niezłą puentę (a obiecałem brak takowej) tym razem podrzucę tu krótką recenzję najnowszego przeboju kinowego. Ekranizacja szóstej części Harrego Pottera to podręcznikowy przykład kina z nurtu "Jak wycisnąć kupę kasy i zrobić sequel z którego wyciągnie się jeszcze więcej kasy". Owszem nie zaprzeczę każdy kolejny film o Harrym Potterze jest lepszy od poprzedniego, co oznacza tendencje wzrostową. Jednak poczynając od kupy gówna zawsze skończymy nas czymś co i tak będzie w najlepszym razie posiadało przejmujący zapach gówna. Co złego jest w tym filmie? Ano po kolei:
Gówno nr 1: Fabuła. Przyznam szczerze że gdybym nie czytał książki prawdopodobnie musiał bym się dopytywać kto to do cholery jest ten Voldemort i cała reszta tałatajstwa. Mój dobry kolega stwierdził że całkiem dobrze rozumie fabułę tego filmu. No cóż może to z tego powodu że jestem humanistą, a wspomniany kolego próbował kiedyś tłumaczyć mi zagadnienie strun... Prowadzi nas to do wniosku pierwszego: Jeśli nie jesteś fizykiem nie oglądaj tego filmu bo nic z niego nie zrozumiesz.
Gówno nr 2: Gra aktorska. Ja rozumiem że ci ludzie maja podpisane kontrakty do końca świata, a nawet wtedy ich agenci będą czynili uwagi, że w sumie to nigdzie klauzuli o tym nie było, ale bez przesady! Dumbledore (jak go zwał, tak go zwał) zachowuje się jakby cały czas był podpity. Drugi plan nie istnieje. Główni bohaterowie dają sobie rade w scenach w których pojawiają się razem i mogą udawać ze grają siebie na wzajem, co wychodzi im wyjątkowo dobrze. Generalnie pogrom. Drewno na ekranie i w kominku.
Gówno nr 3: "Ten film ma wiele wspólnego z Trainspottingiem" Nie ukrywam że to hasło przyciągało mnie do kina. I co? Szkocki akcent w dwóch scenach i debilny wzrok głównego bohatera bo przyspawaniu działki magicznego niewiadomo czego, nieoznacza że film jest podobny nawet w jednej trzeciej do Trainspotting. Dla mnie osobiście zapewnienia o podobieństwie tych dwóch filmów to największy bullshit w okolicy.
Punkt sporny: Plenery. Musze przyznać ze scena na której pociąg sunie przez szkocie wrzosowiska była naprawdę urocza, jednak ostanie ujęcia z wieży zamku na dolinę i jezioro było arcydziełem kiczu. Miałem uczucie jakby zaatakował mnie różowy potwór z setką macek. Jest to trudne zwłaszcza że jeśli się nie mylę to do kręcenia tej sceny użyto żółtych filtrów.
I coś miłego: Efekty specjalne. Jakoś do żadnego nie mogłem się przyczepić. Wspomnienia wyglądały miło i naturalnie, burza ogniowa wyglądała jak w Magicu (tak dla mnie to całkiem mocna pochwała). Jedynym minusem były chodzące trupy które wyglądały zupełnie jak Gollum, ale to chyba taka moda.

Podsumowując film obsysa tak, że jeśli byłby odkurzaczem za każdym włączeniem trzeba by wyjmować stół kuchenny z rury nawet jeśli byłby uruchamiany na samym dachu.

Więc jeśli macie trochę wolnej kasy, czasu i chęć odwiedzenia kina idźcie na piwo. To na pewno lepsza rozrywka, drodzy czytelnicy. Więc zza klawiatury życzę wam chłodnego piwka i miłej obsługi.

sobota, 25 lipca 2009

Perpetuum mobile

Zjadłem dzisiaj dwa posiłki. Ale ważka to wiadomość, czyż nie? Jednak łączy się to w pewien sposób z pewnym komentarzem do rzeczywistości. Otóż przez ostatni tydzień żywiłem się tylko i wyłącznie kubkiem herbaty i filiżanką kawy dziennie. Nie, nie próbuje schudnąć (aczkolwiek ubytek kilogramów mi tylko służy). Po prostu nie potrzebuje jedzenia. Funkcjonuje na czystej i niczym niezmąconej nienawiści do otaczającego mnie świata. Żeby było śmieszniej nienawiść ta nie wynika tylko i wyłącznie z szarości otaczającego mnie świata. Wynika z tego że nienawidzę świata. Nienawidzę jego logi, zasad nim rządzących a najbardziej tego że algorytmy rządce światem skazują mnie na marginalizacje bo przecież ich nienawidzę. Trudzę się w udowodnieniu światu że moje przekonania i dążenia tak naprawdę powinny być akceptowane przez społeczeństwo. No ja przepraszam bardzo że jestem rasistą, antysemitą, faszystą i patriotą. Fakt że z moich przekonań wynikają po prostu ostrzejsze spostrzeżenia an temat mniejszości narodowych, żydów czy wyznawców innej wiary nie oznaczają od razu że będę bił ludzi za kolor skóry albo religie. No chyba że lewaków, ale to nie są ludzie. Teoretyczne mamy demokracje, wolność słowa i wyznania, więc czemu nie mogę się odnaleźć w tej demokracji? Nazwijmy to po prostu poprawnością polityczną, następnie polowaniem na czarownice i w końcu nazizmem przy czym teraz to Żydzi zapolują na Aryjczyków. Czemu nie? Do tego dążymy. Bo ktoś obraża czyjeś uczucia. Jak ktoś mnie nazwie rasistą to wypnę pierś z dumy. Hej świecie! Słuchaj, jestem rasistą! Możesz mnie tak nazywać! Jak ktoś nazwie mnie białasem, to też się z tym pogodzę, bo mam cholerne lustro w domu i tak, do diabła jestem biały! Jeśli ktoś nazwie mnie "polaczkiem" to nie rozpłaczę się i nie pobiegnę do mediów/sądów/lewaków/innego śmiecia*, tylko z godnością sprostuję, że pochodzę z Polski i tak jestem Polakiem i do niech mnie szlag ale tak kurwa jestem Polakiem, co więcej jestem z tego dumny nawet jeśli za swoich kochanych rodaków muszę oczami świecić.

I w tym momencie wracam do punktu wyjścia. Jestem gotowy na cios który zada mi świat za moje przekonania i tezy, ale równocześnie jest zbyt poprawny politycznie aby go zadać bo przecież mógłby mnie skrzywdzić. To powiększa tylko moją niechęć do społeczeństwa i świata i powoduje że coraz bardziej go nienawidzę. Jak Spider Jerusalem "I Hate This Place!". Pogrążam się w własnej żółci która pozwala mi walczyć o każdą sekundę nienawiści do świata aby... No i tu jestem najzajebistszym z fizyków: Wynalazłem perpetuum mobile i to wcale nie używając do tego wzorów matematycznych/fizycznych czy też wyższej mechaniki kwantowej.

Dlatego też mam wiadomość do całego świata: NIENAWIDZĘ CIĘ! No i chodź tu! Czekam z niecierpliwością. No chodź...

*Niepotrzebne skreślić i opluć "lewaków".

środa, 22 lipca 2009

Początek

Jak dobry obyczaj każe, na początku jakiejkolwiek znajomości należy przedstawić się. A jako że jestem wylewny powiem też co nieco o sobie.

Nazywają mnie Walter. Lat mam 19, w cynizmie koło 60. Pisać lubię, ograniczać się nie dlatego też to będzie blog o wszystkim i o niczym. Wpadnie tu pewnie jakaś recenzja książki, filmu czy innej pulpy zwanej "kulturą" i "sztuką". Będzie również o polityce, może o filozofii i o wszystkim innym co mi do głowy przyjdzie, a co zapisane zostanie.

To by było chyba na tyle. Więc tymczas i do następnego wpisu. (Tak na marginesie zastanawiam się kiedy mi się odechce.)